Hej, kto żyw na wybory, czyli o marketingu politycznym w wyborach samorządowych, część IV
Parę lat temu przeczytałem książkę „Barwy kampanii”. Napisana przez anonimowego autora (podobno był nim Joe Klein, dziennikarza „Newsweeka”) powieść opowiadała o losach fikcyjnej postaci Jacka Stantona kandydującego na urząd prezydenta USA. Pierwowzorem Stantona był Bill Clinton, dlatego opowieść szybko trafiła na ekrany kin. Jestem przekonany, że gdyby większość samorządowców przeczytała tę książkę (albo obejrzała film) to kampania wyglądałaby zupełnie inaczej…Jak to robią w USA?
Czasem warto spojrzeć na kampanie wyborcze prowadzone w USA. Wiem oczywiście, że to inne realia, inna kultura, itp. – ale sporo rzeczy można podpatrzyć. Parę lat temu miałem szansę obserwować kampanię wyborczą na Florydzie, tj. wybory burmistrza miasta. Kandydaci skupiali się na działaniach bezpośrednich – chodzili od drzwi do drzwi i rozmawiali z wyborcami, pojawiali się na festynach i większych imprezach, dyskutowali z ludźmi w parkach, kawiarniach i centrach handlowych. W Polsce tego nie widać. Sam nie wiem dlaczego nasi przyszli decydenci tego nie robią. Wstydzą się? W USA, zwłaszcza w prawyborach w małych stanach typu New Hampshire, to chleb powszedni. Mistrzem tego typu aktywności był Bill Clinton, o czym można przeczytać, m.in.: w książce „Barwy Kampanii”.
Tymczasem nasi przyszli samorządowcy, zamiast wziąć przykład z Clintona lub Obamy, przeważnie siedzą w domach i zajmują się spamowaniem w necie lub obwieszaniem ulic naszych miast makulaturą wyborczą. Zresztą po co się przemęczać? Najważniejsze przecież to zdobyć w politycznych podchodach dobre miejsce na liście wyborczej i zrobić sobie parę fotek z liderem danej partii politycznej. Kulawa ordynacja wyborcza i magia partyjnego logo zrobią całą resztę. Szkoda tracić czasu na komunikację z wyborcami. Lepiej napisać na swoich materiałach reklamowych trochę banałów w stylu „Współpraca, Rozwój, Bezpieczeństwo” (jedna z kandydatek PIS w Warszawie), „Po pierwsze uczciwość” (prof. Mieczysław Ryba w Lublinie) czy „Z dala od polityki” i wszelkie pochodne sloganu (PO w całej Polsce), a potem siedzieć na d… w oczekiwaniu na końcowy sukces. Trudno się więc dziwić, że zdarzają się takie akcje jak niedawna w Lublinie, kiedy nieznane osoby zakleiły plakaty kilku kandydatów wizerunkami świń i szczurów…
Spodobał Ci się wpis?
Polecam sprawdzić też
Adrian Zandberg czyli kilka słów o autentyczności w polityce
Kilka lat temu, po wyjściu z blogerskiego okresu dziecięcego, podjąłem decyzję że staram się nie pisać na blogu o polskiej polityce. Szkoda mi było się emocjonować czymś, co już wtedy staczało się po równi pochyłej w kierunku skrajnej tabloidyzacji i zdziecinnienia. Dzisiaj robię wyjątek od tej reguły, bo moim zdaniem warto poświęcić kilka słów ostatniej debacie wyborczej. A zwłaszcza temu jak to się stało, że nikomu nie znany 35-letni doktor historii z partii balansującej na granicy rozpoznawalności podbił internet i serca wielu Polaków. Moim zdaniem, tajemnica tkwi w autentyczności, której pozostałym uczestnikom dyskusji ewidentnie zabrakło.
18 listopada 2010
1




22 października 2015
2